środa, 27 lipca 2011

wielkość może mieć znaczenie

ResearchBlogging.orgNiektóre ludzkie organy są zaskakująco duże. Dość oczywistym przykładem jest mózg, a zwłaszcza kora nowa, odpowiadająca m.in. za wyższe funkcje poznawcze. Prawdopodobnie to ona stanowi o naszym ewolucyjnym sukcesie, jak również odpowiada za nasze wybitne możliwości intelektualne. Do pewnego stopnia dotyczy to także innych naczelnych. Jednym z możliwych wyjaśnień takiego właśnie rozrostu tego niesłychanie kosztownego i energożernego organu jest konieczność obsługi wielkiej zawiłości społecznych relacji, jaką cechują się społeczności małp naczelnych.

Zawrotną karierę robi ostatnimi czasy tzw. liczba Dunbara (nazwaną tak od nazwiska Robina Dunbara, antropologa brytyjskiego pochodzenia), określająca liczbę osób, z którymi człowiek jest w stanie podtrzymywać znajomość. W dużym uproszczeniu wynosi ona 150, z pewnymi odchyleniami mieszczącymi się pomiędzy 100 a 230. Prawidłowość tę zaobserwować można w zaskakująco wielu obszarach naszego życia społecznego. Przykładowo, w niektórych teoriach zarządzania zakłada się, że organizacje mające więcej członków wymagają struktury hierarchicznej, do tego momentu wystarczy struktura oparta na znajomości. Podobne wartości przywożą ze swoich wypraw antropologowie - w społecznościach tradycyjnych podobną wartość przyjmuje liczebność klanu, nieformalnej struktury w obrębie plemienia, związanej wspólnymi sprawami, np. rodzinnymi. Znaleźć ją można także w strukturach militarnych, gdzie najmniejszą samodzielną jednostką jest kompania, licząca do 110 żołnierzy, nie inaczej było w historycznym przypadku podstawowej jednostki bojowej rzymskich legionów, manipuły, liczącej sobie około 120 ludzi (choć źródła różnią się w tej kwestii). Istnieją przesłanki mówiące o tym, że tyle wynosić może przeciętna liczba znajomych na portalach społecznościowych, przy czym aktywnie komunikujemy się z maksymalnie dziesięcioma osobami. Prawidłowość tę potwierdzono także dla konwersacji twitterowych.

Najciekawszym, a jednocześnie dość mało znanym, wątkiem w koncepcji Dunbara jest jej zależność od wielkości mózgu  - a konkretnie kory nowej - najmłodszego ewolucyjnie kawałka naszego ulubionego narządu. Przy czym, należy pamiętać, że nie chodzi tu ściśle o rozmiar pamięci roboczej do przetwarzania informacji biograficznych, co bardziej o zdolność do praktycznego wykorzystywania wiedzy o zawiłości relacji pomiędzy innymi ludźmi i tego, jak możemy wejść w interakcję z nimi dla własnej korzyści.

Wszystko zaczęło się od zauważenia, iż pośród kręgowców, naczelne mają nieproporcjonalnie duże mózgi względem masy ciała. Zwłaszcza mózg człowieka jest większy, niż gdyby miał pracować tylko na jednym etacie utrzymywania reszty ciała przy życiu. Usilnie domaga się to wyjaśnienia, jako, że dla organu pochłaniającego 40% zasobów energetycznych organizmu (to zupełnie tak, jak wydatki propagandowe i militarne w budżecie głodującej KRLD), winno istnieć naprawdę dobre uzasadnienie, które pozwala doborowi naturalnemu podpisać się pod taką rozrzutnością. Dość powszechnie przyjmuje się, że wyjaśnieniem tego fenomenu jest wspomniane wcześniej bogate środowisko społeczne w jakim odnaleźć się muszą człowiek i jego najbliżsi krewni. A mianowicie, konieczność koordynacji swoich działań z innymi członkami społeczności, rozwiązywania konfliktów interesów, wchodzenia w sojusze, pilnowania własnych interesów w sytuacji, gdy inni wchodzą w sojusze czy odgadywania ich stanów mentalnych i zamiarów (myślę, że myślisz, że ja myślę, że ty myślisz, że cię zdradziłem i dlatego prosisz mnie o kolejne ustępstwa). Wszystko to, *co kochamy w serialach i literaturze.

Zależności dopatrzono się u wielu gatunków naczelnych i innych ssaków. Względny wobec ciała rozmiar neokorteks (składa się na nią 8 mld neuronów, ma grubość raptem kilku milimetrów) koreluje z najróżniejszymi wskaźnikami złożoności środowiska społecznego w jakim żyje dany gatunek - rozmiarem grupy, liczbą tworzących ją samic, rozmiarem kółeczka wzajemnego iskania, częstością wchodzenia w koalicje czy częstością dokonywanych przekrętów. Znacznie mniej zbadano pod tym kątem nas samych, zwłaszcza w kwestii międzyosobniczego zróżnicowania rozmiarów tego istotnego kawałka mózgu. Czy istnieje zależność pomiędzy jego wielkością a radzeniem sobie w kontaktach międzyludzkich? Opisywane badanie może nie zrewolucjonizuje nauki, ale z pewnością stanowi wartościowy precedens.

Badacze postanowili porównać rozmiary rożnych części mózgu z bogactwem życia towarzyskiego jego posiadacza. W dotychczasowych badaniach, najczęściej posługiwano się pojęciem ekstrawersji (im większa tym z reguły większa intensywność kontaktów społecznych), mierzonej różnymi wersjami bardzo popularnego kwestionariusza NEO, opartego na pięcioczynnikowym modelu osobowości. Problem polega na tym, że na czynnik ekstrawersji składa się w nim sześć podczynników, mierzących dość zróżnicowane aspekty, takie jak poszukiwanie doznań, aktywność, pozytywne emocje czy asertywność. W rezultacie, przewidywane zależności czasem wychodziły a czasem nie, w dodatku z różnymi częściami kory i nie tylko. Autorzy publikacji postanowili spróbować czegoś nowego. Zastosowali kwestionariusz Zuckermana-Kuhlmana ZKPQ, oparty na alternatywnym modelu pięcioczynnikowym, opracowanym dla odmiany w oparciu o podstawy biologiczne. Autorzy modelu założyli, że opis struktury osobowości zwierzęcia zwanego człowiekiem musi być nie tylko adekwatny dla ludzi z różnych kultur bądź grup wiekowych czy też spełniać typowe wymogi dotyczące rzetelności testów psychologicznych, ale także nadawać się do opisu innych gatunków zwierząt. Rezultat ich pracy obejmuje: aktywność, towarzyskość, neurotyczność (niepokój, lękliwość), agresywność (wrogość) i impulsywne poszukiwanie doznań. Można się zastanawiać, na ile dane czynniki, za pomocą stopniowania ich natężenia, są w stanie opisać osobowość człowieka. Tym niemniej, w tym momencie, interesuje nas wyłącznie czynnik towarzyskości, zawierający liczbę przyjaciół, ilość spędzanego z nimi czasu, otwartość, preferowanie spędzania czasu z ludźmi nad towarzystwo własne i uciążliwość izolacji społecznej dla danej osoby.

Ponieważ człowiek rozgrywa się przede wszystkim w mózgu a wszystko, co go dotyczy, musi przezeń przejść, analiza zależności pomiędzy strukturami neuronalnymi a cechami zachowania - póki co często dość toporna i przypominająca niekiedy pomysły frenologów, jest duże więc działa bardziej - stanowi ważny kierunek badań. Wychodząc z tego założenia, badanym zmierzono objętość kresomózgowia (półkule mózgowe i przyległości, bez wzgórza-podwzgórza, móżdżka i rdzenia), kory nowej (zewnętrzna warstwa komórek), lewego i prawego płata czołowego i płatów skroniowych. Wzięto pod uwagę także zależność od wieku - mózg z czasem maleje - i wzrostu, są bowiem badania mówiące o tym, iż wyżsi ludzie mają relatywnie większe mózgi, choć wciąż wzbudza to kontrowersje.

Najsmutniejszą częścią publikacji jest rozmiar próby (skądinąd nie tak rzadki w badaniach z zakresu neuronauki, m.in. ze względu na koszty związane z aparaturą). Naukowcy przebadali 25 osób, z czego siedemnastu mężczyzn. Przeciętny mózg badanego zajmował 1127 cm³, czym doskonale wpisywał się w przeciętny rozmiar mózgu Europejczyka (1130 cm³). Tym niemniej, badacze znaleźli ciekawe zależności pomiędzy ogólną objętością kresomózgowia, kory nowej i zwłaszcza obu płatów skroniowych a wynikami na skali towarzyskości (te ostatnie korelacje były dość silne). Jeśli wyniki uda się potwierdzić na większej populacji, będzie to oznaczać, iż ludzie z większymi płatami skroniowymi rzeczywiście są osobami towarzyskimi. Z racji tego, iż badanie ma charakter korelacyjny, wiemy jedynie co występuje z czym, nie wiemy jednak dlaczego. Być może to inne czynniki sprawiają, że ludzie ci są bardziej towarzyscy, dzięki czemu, ich mózgi, intensywniej przetwarzając informacje społeczne - niczym mięśnie - rosną większe. Możliwe jest jednak również wyjaśnienie zgodne z koncepcją Robina Dunbara. Ludzie o większych możliwościach w dziedzinie orientowania się w niuansach relacji międzyludzkich, częściej się ich podejmują, jako, że mogą sobie pozwolić na lepsze radzenie sobie z nimi.



Źródło:
Horváth, K., Martos, J., & Mihalik, B. (2011). Is the Social Brain Theory Applicable to Human Individual Differences? Evolutionary Psychology, 9 (2), 244-256

czwartek, 21 lipca 2011

w życiu nie przyznałabym się do czegoś, czego nie zrobiłam

ResearchBlogging.orgTa, jasne.





Wina.
Uczestniczysz w badaniu psychologicznym. Wypełniasz kwestionariusz dotyczący Twojego refleksu, szybkości, zdolności i orientacji przestrzennej. Oczywiście domyślasz się podstępu (lub boisz się zdemaskowania jako psychopatka), dlatego kłamiesz udzielając odpowiedzi na wszystkie pytania poza płcią. No dobrze, może tego akurat nie robisz, ale niemniej jednak podejrzewasz podstęp. Po wypełnieniu kwestionariusza, wraz z drugą uczestniczką eksperymentu udajecie się do pomieszczenia z komputerem, który posłuży do drugiej części badania. Oczywiście puszczasz ją przodem, oczekując, iż w ramach eksperymentu przytrafi się jej coś niedobrego. Kiedy pokój okazuje się być bezpieczny, kontynuujecie. Otrzymujecie instrukcje. Twoja towarzyszka czyta listę liter, które następnie musisz jak najszybciej wystukiwać na klawiaturze komputera, pilnując jedynie, by przypadkiem nie wcisnąć ALT, gdyż mogłoby to zaburzyć działanie programu i spowodować utratę danych. Za chwilę zamienicie się rolami. Zawzięcie wpisujesz litery, kiedy nagle, program niespodziewanie kończy pracę. Zaskoczony eksperymentator sugeruje, że być może przypadkowo wcisnęłaś niefortunny klawisz. Zaprzeczasz, wiesz, że tego nie zrobiłaś. Badacz grzebie coś w ustawieniach i potwierdza, że dane zostały utracone. Spogląda na Ciebie z wyrzutem, Ty zaś wiesz, że jego wieczorna randka ze statystyką właśnie zmieniła zdanie, i raz jeszcze pyta o wciśnięcie klawisza. Dlaczego miałabyś się do tego przyznać?

* * *

Choć w kryminalistyce zwraca się uwagę na to, że samo przyznanie się do winy nie jest wystarczającym dowodem na popełnienie zarzucanego danej osobie czynu, jako powody wskazuje się przede wszystkim na potencjalne korzyści jakie podejrzany może uzyskać przyjmując winę, krycie innej osoby czy zaburzenia psychiczne. Pierwsze dwa przypadki mogą dotyczyć przyjęcia winy dobrowolnego i wymuszonego, ale dokonanego przez ustępstwo (świadomie, np. by zakończyć brutalne przesłuchanie lub uniknąć zrealizowania groźby). Zupełnie innym przypadkiem jest wymuszone i zinternalizowane przyjęcie winy - sytuacja, kiedy osoba przyznaje się do niepopełnionego czyny, ponieważ zaczyna wierzyć, że go dokonała. Wydaje się to być domeną osób z zaburzeniami psychicznymi. I rzeczywiście, uczestnicy inscenizowanych rozpraw sądowych uznają za nieprawdopodobne, że ktoś mógłby w ten sposób wziąć na siebie winę za przestępstwo, którego nie popełnił. Jednakże, wystarczy przypomnieć sobie *jak bardzo zawodną jest ludzka pamięć by nasz spójny obraz świata uległ zaburzeniu - zupełnie zdrowym ludziom zdarza się pamiętać rzeczy, które nie miały miejsca.

Znany jest bulwersujący przykład Paula Ingrama, oskarżonego o gwałt, morderstwo noworodka i inne brutalne praktyki których dopuścił się jakoby w ramach satanistycznego kultu, którego miał być członkiem. Przyznał się do winy po sześciu miesiącach intensywnych przesłuchań. Obejmowały one hipnozę, konfrontację z brutalnymi szczegółami zbrodni, spotkania z policyjnym psychologiem podczas których informowano go, iż przestępcy seksualni często wypierają swoje uczynki z pamięci, jak również sugestie ze strony swojego pastora by przyznał się do swoich grzechów i żałował za nie. Poza zeznaniem Ingrama nie istniały jednak żadne dowody potwierdzające jego winę. Ekspert badający sprawę dla rządu federalnego, chcąc dowieść, iż nieszczęśnikowi dosłownie wyprano mózg, zdołał nakłonić go do przyznania się do przestępstwa którego, jak się okazało, nigdy nie popełniono. Swego czasu, przez Stany Zjednoczone przetoczyła się zresztą fala procesów wytoczonych swoim rodzicom przez ludzi, którzy dzięki pracy stosujących hipnozę psychoanalityków "odzyskali wyparte wspomnienia" molestowania seksualnego, które najprawdopodobniej nie miało w rzeczywistości miejsca.

Co z naszym eksperymentem? Oczywiście niemal wszystko - łącznie z drugą uczestniczką i awarią oprogramowania - było w tamtej sytuacji ustawione. Tym niemniej, 69% (z 75) osób podpisało oświadczenie, w którym przyznawali się do wciśnięcia klawisza ALT i spowodowania utraty danych. Szczególnie ciekawe wydają się jednak dodatkowe okoliczności wymuszenia zeznania, których wpływ również badano. Niektórym uczestnikom zaprezentowano fałszywe dowody ich karygodnego występku - ich towarzyszka (współpracownica badaczy) twierdząco odpowiadała na pytanie o to, czy widziała badanego wciskającego klawisz ALT. Część badanych słyszała dodatkowo litery odczytywane w szybszym tempie. W ramach eksperymentu zmierzono trzy zmienne: podatność (mierzoną przez podpisywanie "oświadczenia"), internalizację (stopień, w jakim dana osoba przyswoiła sobie winę) i konfabulację, czyli to na ile dana osoba produkowała wspomnienia związane z wydarzeniem, które nie miało miejsca. Internalizację mierzono rejestrując rozmowę badanego z kolejną podstawioną osobą, która rzekomo usłyszała zdarzenie przez ścianę i prosiła o jego zrelacjonowanie. Jako internalizację liczono zdania, w których osoba sama stwierdzała, że wcisnęła klawisz. Najciekawsze zaczynało się jednak w momencie, gdy badanych proszono o rekonstrukcję zdarzenia ze szczegółami.

Badani słuchający liter odczytywanych w tempie wolnym (43/min.) nie poczuwali się do swojej winy (i rzadko podpisywali oświadczenie, tylko w 5%) bez obecności świadka. Blisko dwie trzecie z nich podpisało jednak swoje "zeznanie", kiedy działali w pośpiechu (67 słów na minutę). Sytuacja zmieniała się dramatycznie, kiedy badani usłyszeli od towarzysza potwierdzenie wersji eksperymentatora, co raz jeszcze pokazuje w jak wielkim stopniu wzajemnie uzgadniamy to, co nazywamy rzeczywistością. Piszący powoli składali swój podpis w 89% przypadków, a w 44% przyznawali się do winy w rozmowie z inną osobą (bardzo rzadko produkowali detale wydarzenia). Wszyscy badani zmagający się z czasem podpisali oświadczenie, dwie trzecie z nich zinternalizowało winę a jedna trzecia konfabulowała na ten temat.

Badanie dotyczyło właściwie drobiazgu i przeprowadzone zostało w dość komfortowych warunkach, nie wiązało się także ze złamaniem prawa, co może budzić wątpliwości odnośnie tego, jak jego wyniki przekładają się na sytuację w jakiej znajduje się osoba przesłuchiwana. Należy jednak pamiętać, że najczęściej towarzyszy jej silny stres (o ile większy od osoby szybko czytającej litery z kartki w czasie badania refleksu) a osoby przesłuchujące nierzadko balansują na granicy silnej manipulacji. Jedną z nich, podobnie jak w badaniu, bywa przedstawienie rzekomych dowodów winy. Które, jak już wiemy, ma diametralnie duży wpływ na naszą percepcję tego co (nie) miało miejsca. W bardzo złym świetle stawia to także argumenty zwolenników "agresywnych metod przesłuchania" mówiące o korzyściach płynących z wymuszania zeznań z terrorystów przy pomocy tortur. Pomijając argumenty natury moralnej, mogą one nie przedstawiać żadnej wartości.


grafika:


Źródło:
Kassin, S., & Kiechel, K. (1996). THE SOCIAL PSYCHOLOGY OF FALSE CONFESSIONS:. Compliance, Internalization, and Confabulation Psychological Science, 7 (3), 125-128 DOI: 10.1111/j.1467-9280.1996.tb00344.x

piątek, 15 lipca 2011

psychopatologia szympansa

ResearchBlogging.orgWyrywanie sobie włosów, kiwanie się z noku na bok, zabawa genitaliami, samookaleczanie się, czynności stereotypowe (wielokrotnie powtarzane). Często można je zaobserwować u dzieci z zaburzeniami zachowania, jak również u niektórych dzieci wychowujących się w domach dziecka. Podobne zachowania łatwo zauważyć również u szympansów żyjących w zoo. Badanie przeprowadzone przez parę badaczy z University of Kent pokazało, że wskazujące na zaburzenia psychiczne anormalne zachowania są właściwie uniwersalne w wypadku zwierząt żyjących nawet w najlepszych warunkach.

94%
Celem określenia tego, co można uznać za niezwykłe zachowania u tych bliskich krewnych człowieka a jak zachowuje się normalny szympans, badacze przekopali się przez literaturę opisującą zachowania szympansów żyjących na wolności i tych żyjących w niewoli. W ramach badania, przez 1200 godzin (na jednego szympansa przypadało 30 minut) podglądali także 40 szympansów żyjących w sześciu grupach w brytyjskich i amerykańskich ogrodach zoologicznych. Wybrane przez nich placówki przestrzegają najwyższych standardów i dążą do zapewniania zwierzętom jak najlepszych warunków.

U wszystkich obserwowanych zwierząt można było jednak dopatrzeć się przynajmniej dwóch przejawów anormalnego zachowania, którego zazwyczaj nie obserwuje się u zwierząt żyjących na wolności. W każdej z szympansich społeczności zaobserwowano zachowania takie jak zjadanie odchodów, długotrwałe kołysanie się na boki, uporczywe skubanie się czy bawienie się genitaliami. Wystarczyło pół godziny przyglądać się każdemu z osobników, by zauważyć, np. że 83% szympansów jadało swoje odchody (czekamy na interpretację psychoanalityczną), ponad połowa wyskubywała sobie sierść czy kołysała się, jedna trzecia zwracała i ponownie zjadała pokarm, bawiła się swoimi sutkami czy umieszczała palce w odbycie. Zwierzęta spędzały przeciętnie 4% na podobnych czynnościach, obserwowano jednak osobnika, któremu zajmowały one większość czasu. W analizie wyników nie znaleziono związku z warunkami w jakich szympansy były wychowane (zwierzęta laboratoryjne, pochodzące z cyrków, itp.), poprzednimi warunkami życia, płcią czy wiekiem zwierząt.

Narzucają się skojarzenia z przejawami ludzkich zaburzeń zachowania, zwłaszcza u dzieci. Choć opisywana sytuacja prosi się o analogię z objawami u Homo sapiens sapiens, podobieństwa mogą okazać się złudne. Z drugiej strony, nasz wspólny przodek żył raptem 6 milionów lat temu a nasze społeczeństwa funkcjonują podobnie. Szympansy są zaś z pewnością istotami samoświadomymi, emocjonalnymi i zdolnymi do doświadczania cierpienia.

Wszystkie ogrody zoologiczne biorące udział w badaniu oferowały swoim podopiecznym najlepsze dostępne warunki w niewoli. Dba się w nich o zróżnicowane pory karmienia, daje zwierzętom możliwość samodzielnego pozyskiwania pokarmu, przede wszystkim jednak zapewnia kontakt z innymi osobnikami. Badania pokazują, że rzeczywiście zmniejsza to dyskomfort u zwierząt w niewoli. Szympansy żyjące na wolności mają jednak znacznie więcej do roboty i rzadziej znajdują się w rutynowych sytuacjach, często będąc zmuszonymi do podejmowania decyzji i rozwiązywania problemów. Pozyskują bardzo zróżnicowany pokarm, w różnych okolicznościach i na różne sposoby. Poruszają się przy tym po znacznie większych przestrzeniach. Przede wszystkim jednak, wiodą bogatsze życie towarzyskie - ich społeczności mają hierarchie, w ich ramach tworzą się sojusze i kliki. Społeczne mózgi tych bardzo inteligentnych zwierząt mają nie lada zajęcie.

Badacze podkreślają jednocześnie rolę, jaką ogrody zoologiczne odgrywają w wypadku zwierząt niezdolnych do życia na wolności - wychowanych w niewoli, byłych zwierząt laboratoryjnych czy porzuconych zwierzątek domowych. Wizyty w ogrodach zoologicznych mają także znaczący wpływ na zainteresowanie dzieci naukami przyrodniczymi i ochroną środowiska.

Przypuszczalnie podstawowym źródłem zaburzeń u szympansich mieszkańców zoo jest pozbawienie ich możliwości tworzenia bogactwa relacji społecznych jakich doświadczają na wolności. To dzięki nim mają możliwość regulacji swojego zachowania, bez nich nawet najlepsze warunki (przysłowiowe większe klatki) nie są im w stanie tego zrekompensować. Podobnie jak ich krótkowłosi kuzyni, szympansy stanowią raczej archipelagi - są bardzo uspołecznionymi zwierzętami i do prawidłowego rozwoju wymagają interakcji z innymi przedstawicielami swojego gatunku. Tak, jak każdy z nas.

grafika:
Roadsworth, za Wooster Collective


Źródło:
Birkett LP, & Newton-Fisher NE (2011). How abnormal is the behaviour of captive, zoo-living chimpanzees? PloS one, 6 (6) PMID: 21698219
Artykuł dostępny jest w ramach Open Acces.

środa, 13 lipca 2011

człowiek wronę w oczy kole

ResearchBlogging.orgPoruszając się po ulicach ludzkich miast, trudno nie utwierdzić się w przekonaniu, iż Ziemia znajduje się pod wyłącznym panowaniem ludzi. Cały otaczający nas miejski krajobraz wydaje się być przekształcony dla naszych potrzeb. Jednakże, nie my jedni znaleźliśmy w nim dom, doskonale dopasowując się do jego warunków. Oddając się swoim sprawom i beztrosko przechadzając się pomiędzy budynkami, pośród drzew w parku czy pod liniami wysokiego napięcia, nie zauważamy dziesiątek uważnie obserwujących nas oczu...

Tadeusz Kantor, Wszystko wisi na włosku (I), 1973
Każde zwierzę któremu nieobojętny jest los jego genów, z oczywistych względów powinno być mistrzem w rozpoznawaniu innych przedstawicieli swojego gatunku za pomocą właściwych sobie zmysłów. U ludzi działa to tak dobrze, że twarze widzimy *nawet tam, gdzie ich nie ma. Trudniej jednak wyobrazić sobie jednak korzyści płynące z rozpoznawania poszczególnych osobników innych gatunków. Takie rzeczy zdarzają się jednak w przyrodzie. Okazuje się na przykład, że wiele gatunków dzielących przestrzeń życiową z człowiekiem w wyniku oswojenia potrafi rozpoznawać znajome ludzkie twarze - przykładem mogą być gołębie, psy, koty a nawet pszczoły. W tym wypadku jest to jednak dość zrozumiałe, ze względu na pewien interes, jaki zwierzęta te mają w kontaktach z człowiekiem.

Znacznie ciekawsze wydają się przypadki zwierząt żyjących na wolności, zdolnych do rozróżniania poszczególnych ludzi. Zwracają na to uwagę ornitolodzy dokonujący obrączkowania ptaków - chcąc zwiększyć swoje szanse i uniknąć rozpoznania, często próbują zmieniać swój wygląd. Do szczególnie biegłych w dziedzinie peoplewatching należą krukowate, znane jako jedne z najinteligentniejszych ptaków. Często przywołują one demoniczne skojarzenia i w wielu mitach występują jako wysłannicy sił ciemności, budzą także grozę w kolejnych pokoleniach widzów Ptaków A. Hitchcocka. Czy zasłużenie? Już Konrad Lorenz, twórca etologii, sugerował, że np. wrony zdolne są do rozpoznawania ludzi, zwłaszcza takich, którzy zdołali zaprezentować im się z negatywnej strony. Badacze ze Seattle postanowili zbadać to zjawisko dogłębnie.

Użyli w tym celu gumowych masek, dzięki czemu w rolę niewinnych przechodniów i prześladowców wron (maska "wroga", wraz ze słomkowym kapeluszem, noszona była przez obrączkujących ptaki) błyskawicznie wcielać się mogli ludzie dowolnej płci, postury czy wyglądu. Zastosowanie masek pozwoliło na skupienie się na pojedynczym aspekcie fizjonomii, niezależnie od ubioru, sposobu poruszania się czy postury. Inny wariant eksperymentu objął ludzi w maskach wrogich z czerwonymi opaskami na ramię i bez nich. Na przestrzeni kilku lat, badacze nękali ptaki sporadycznym obrączkowaniem i wypuszczaniem - jak sami twierdzą, dopełniając przy tym wymaganych standardów etycznego traktowania zwierząt. Ich poczynania spotkały się oczywiście z wyraźną dezaprobatą wron, wyrażaną za pomocą systematycznego okrążania badaczy i głośnego krakania. Po zakończeniu chwytania ptaków, zmierzono reakcje ptaków na przechadzających się w pobliżu różnych osobników w maskach wrogich, z kapeluszami i bez, w samych kapeluszach, w kilku wariantach masek neutralnych, a także... w maskach wrogich obróconych do góry nogami. Pomiarów dokonywali ludzie niewtajemniczeni w założenia badania a wyniki porównywano z pomiarami sprzed łapanek.

Ptaki na pięciolinii. Jaką muzykę komponują?
Wyniki pokazują dość wyraźnie, że wrony ze Seattle potrafią rozpoznawać ludzkie twarze. Ptaki zdecydowanie i zawzięcie reagowały wrogim krakaniem, a także skupianiem się w podążające za badaczami stada, kiedy nosili oni "wrogie" maski, w których ktoś inny wcześniej zaobrączkował ich pobratymców (nie jest to wina samej maski, jako, że wcześniej nie wzbudzała ona szczególnej reakcji). Sam kapelusz wzbudzał znacznie mniejszą negatywną reakcję. Ptaki wyraźnie koncentrowały się na rysach twarzy, co ciekawe, nawet wtedy, gdy maska była odwrócona! Nie miały dla nich znaczenia różnice w płci, wieku, rasie, wzroście, sposobie poruszania się czy budowie ciała. Zastosowane w jednym z wariantów eksperymentu czerwone opaski na ramię także nie miały większego wpływu na intensywność antypatii wron.

Wygląda na to, że ptaki wykorzystują chyba najbardziej niezmienny aspekt ludzkiego wyglądu, pomijając elementy ubioru do identyfikowania tych z nas, ze strony których spotyka je krzywda. Oczywiście pamiętają też przysługi, wytrwale podążając za dokarmiającymi je ludźmi. Szczególnie ciekawa wydaje się ich zdolność do rozpoznawania twarzy będących do góry nogami - prawidłowo owrzaskiwały odwrócone wrogie maski. My mamy z tym poważny problem. Wydaje się że ich, pełna wyższości, ptasia perspektywa pozwala na lepszą orientację przestrzenną, co więcej, ptaki mają możliwość zupełnego obrócenia głowy, celem dokonania porównania (obserwowano wrony obracające głowę o 180 stopni na widok obróconej maski).

Najciekawsze wnioski płyną jednak z długoterminowej obserwacji reakcji ptaków. Okazuje się, że odsetek wron negatywnie nastawionych do wrogiej maski wyraźnie wzrasta. Tuż po chwytaniu ptaków, wynosił on średnio 26%. Na przestrzeni ponad trzech lat rósł systematycznie, by osiągnąć 66%. W ciągu pięciu lat, wieść o wrogach rodzaju wroniego dotarła do miejsc oddalonych przynajmniej o 1,2 km. Wrogą maskę owrzaskiwały nawet ptaki, których nie było na świecie w momencie chwytania ptaków. Wygląda na to, że członkowie ptasich stad czerpią informację o nieprzyjaźnie nastawionych ludziach także poprzez obserwacje swoich rodziców i sąsiadów, powielając ich antypatie i uprzedzenia (czy u ludzi jest inaczej?).

Choć często nawet ich nie zauważamy, w ostateczności ignorując je jako "ptasie móżdżki", ptaki bacznie zwracają na nas uwagę. Zapamiętują nasze występki i nie pozwalają zaginąć pamięci o nich, przechowując je wewnątrz ptasich społeczności, z pokolenia na pokolenie. Wrony wiedzą, co robiliśmy zeszłego lata. Wrony nie są tym, czym się wydają.

grafika:
Tadeusz Kantor, Wszystko wisi na włosku (I), 1973
kadr z filmu, © Jarbas Agnelli, © Pablo Pinto
CC-BY-SAAlex Pearson, zmodyfikowano

Źródło:
Cornell HN, Marzluff JM, & Pecoraro S (2011). Social learning spreads knowledge about dangerous humans among American crows. Proceedings. Biological sciences / The Royal Society PMID: 21715408
Marzluff, J., Walls, J., Cornell, H., Withey, J., & Craig, D. (2010). Lasting recognition of threatening people by wild American crows Animal Behaviour, 79 (3), 699-707 DOI: 10.1016/j.anbehav.2009.12.022

niedziela, 10 lipca 2011

wzrost płac w pewnym wieku

ResearchBlogging.orgWzrost ma niemałe znaczenie w życiu wielu małp naczelnych. Postura danego osobnika jest jednym z czynników służących w ustalaniu hierarchii w stadzie, co ma niebagatelne znaczenie dla jego dalszych losów. Wydaje się, że nie inaczej jest także w wypadku naszego ulubionego gatunku, ludzi, gdzie wysoki wzrost także kojarzony jest z wysokim statusem. Osobom będącym u władzy przypisujemy więcej centymetrów a stopnie władzy stopniujemy wertykalnie, jak w wypadku Sądu Najwyższego. Nie od dziś wiadomo też, że wysocy mężczyźni oceniani się przez kobiety jako przystojniejsi, w dodatku, jakby mało było tych korzyści, statystycznie więcej zarabiają. Okazuje się jednak, że w wypadku różnic w wynagrodzeniu, kluczowy jest nie tyle wzrost w dorosłości, a raczej w pewnym szczególnym momencie życia. Dlaczego?

Najciekawszym przykładem tego, jak bardzo wzrost danej osoby wpływa na jej odbiór przez innych, są amerykańskie wybory prezydenckie. Jak wiadomo kwintesencja demokracji, wybory powszechne, polegają na podejmowaniu merytorycznych decyzji odnośnie dalszych losów państwa. Z nich zapewne wynika owa prawidłowość mówiąca, iż w 71% przypadków zmagań o fotel prezydenta USA wygrywał kandydat wyższy. Z drugiej strony, być może faktycznie za wyborem tym stoi pewna mądrość, jako, że niektóre badania wskazują na niewielką pozytywną korelację pomiędzy wzrostem a inteligencją ogólną.

Nie mają łatwego życia ludzie niżsi niż przeciętnie. Ich niewysoki wzrost nierzadko związany jest z późniejszym wejściem w wiek dojrzewania. I choć np. w badaniach inteligencji osoby takie wypadają podobnie jak przeciętny człowiek, okazuje się, że częściej powtarzają klasę, choć nierzadko mają podobne wyniki w nauce jak ich rówieśnicy o typowym wzroście. Choć prawidłowości owe są raczej uogólnieniami wyciągniętymi z powtarzających się wzorców (widocznych w niezbyt rygorystycznych metodologicznie badaniach) niż przewidywaniami dla jednostki - co więcej, większość dzieci o niskim wzroście rozwija się bez nieprawidłowości - typowe problemy dotykające tej grupy to nieśmiałość, społeczna izolacja, niedojrzałość społeczna i mniej pozytywne przekonania o sobie. Trudno jednak zaprzeczyć, że często spotykają się z przejawami infantylizacji, traktowania ich jako młodszych niż są w rzeczywistości, zarówno ze strony rówieśników, nieznajomych jaki i nawet członków rodziny. Idzie za tym postrzeganie ich jako mniej zaradnych czy kompetentnych.

Co innego wysocy. Przykładowo, w Wielkiej Brytanii, każdy cal wzrostu dodaje w rocznym rozrachunku dochody wyższe o 2,2%, w Stanach Zjednoczonych różnica ta wynosi raptem 1,8%, przekłada się jednak na 800$ rocznie. Jak to wyjaśnić? Dlaczego pracodawcy opłacają kolejne centymetry swoich pracowników, nawet, jeśli nie są właścicielami drużyny koszykarskiej - w większości wypadków chodziło o pracę spędzaną za biurkiem? W poszukiwaniu odpowiedzi, trójka ekonomistów, N. Persico, A. Postlewaite i D. Silverman, przekopali się przez bogate dane statystyczne dotyczące życia i stanu zdrowia ponad czterech tysięcy amerykańskich i brytyjskich białych mężczyzn. Badacze przeanalizowali je pod wieloma możliwym kątami i doszli do dość zaskakujących wniosków. Przede wszystkim, wykonując kawał porządnej statystycznej roboty, wyeliminowali takie czynniki jak stan zdrowia w dzieciństwie czy status społeczno-ekonomiczny w jakim przyszli na świat i wzrastali. Premia którą otrzymują wysocy mężczyźni nie tylko nie wynikała również wprost z ich wieku w danym momencie, nie była też zależna od wzrostu w dzieciństwie. Kluczowym czynnikiem był wzrost w wieku szesnastu lat, wyjaśniał on aż 33% wariancji (jego wpływ wyjaśniał 33% wyższego wynagrodzenia). Było to widoczne nawet w sytuacji, gdy niegdysiejsi niscy nastolatkowie w późniejszym okresie zdołali wyciągnąć się do i nieco ponad przeciętną wzrostu.

Wyjaśnienia tego fenomenu dostarczyć może badanie przeprowadzone ponad 50 lat wcześniej. Autorka badania, M. Jones, przebadała 20% najszybciej i najwolniej rozwijających się chłopców, co zmierzono uwzględniając ich wiek kostny. Okazało się, że szybciej dorastający chłopcy byli bardziej akceptowani przez rówieśników i dorosłych, u dokonujących oceny sprawiali wrażenie bardziej zrelaksowanych, mniej pretensjonalnych i trzeźwiej myślących (jakież to rzeczy mierzono w latach 50.). Traktowano ich także jak bardziej dojrzałych i opisywano jak robiących "dobre wrażenie". Inaczej było z chłopcami rozwijającymi się wolniej - częściej przejawiali oni mniej dojrzałe zachowania, tak też byli postrzegani. Oceniającym wydawali się bardziej napięci, manieryczni, afektowani i bardziej ekspresyjni.

Do większości chłopców biorących udział w badaniu dotarto również w trzeciej dekadzie ich życia. Różnice w budowie ciała stały się niemal niezauważalne. Grupy właściwie nie różniły się pod względem statusu socjo-ekonomicznego, matrymonialnego czy wielkości rodziny. Różniły się jednak pod względem rodzaju wykonywanej pracy. W grupie chłopców dojrzewających później nie było nikogo na stanowiskach kierowniczych, kilku wciąż studiowało, kilku było sprzedawcami. Wśród niegdysiejszych wcześniej dojrzewających, była czwórka dyrektorów. Przeprowadzone z badanymi wywiady również wskazują na różnice w osobowości o podobnym charakterze.

Wydaje się zatem, że wzrost chłopców w wieku dojrzewania odgrywa wielką rolę w kształtowaniu ich osobowości. Analiza czynników pośredniczących we wpływie wzrostu na późniejsze zarobki chłopców z pierwszego badania pokazała, że istotne znaczenie ma tutaj jakość ich życia społecznego i towarzyskiego. Chętniej angażują się oni w spędzanie czasu z innymi, dzięki czemu mają wiele okazji do nabywania kompetencji społecznych. Odpowiednia budowa ciała zapewnia dorastającemu chłopcu wysoką pozycję w hierarchii grupy rówieśniczej i uczy go pewności siebie, skłaniając do rywalizacji i prób zdominowania innych, z biegiem czasu, w interakcji z predyspozycjami genetycznymi, stając się jego utrwalonym stylem postępowania z innymi. Innymi słowy, tworzą jego osobowość. Taki dominujący mężczyzna sprawia tym samym wrażenie lepszego przywódcy i osoby bardziej kompetentnej, co robi wrażenie na potencjalnych pracodawcach i przypuszczalnie wyborcach.

Autorzy wspomnianej wcześniej publikacji, ekonomiści, nie omieszkali zastanowić się nad całym zagadnieniem z czysto finansowego punktu widzenia. Ową "premię za wysoki wzrost w wieku dojrzewania" nazywają uzasadnioną o tyle, że stanowi wynagrodzenie posiadanych przez wyższych pracowników wyższych kompetencji społecznych, zwłaszcza w dziedzinie zabiegania o własne interesy. Wyliczają również opłacalność ewentualnej kuracji opóźnionego rozwoju polegającą na podawaniu hormonu wzrostu. Koszt sześcioletniej terapii szacują na 135 000$ (dane na 2004, rok publikacji). Biorąc pod uwagę dodatkowe 3 cale wzrostu uzyskiwane średnio w wyniku terapii, mnożąc je przez średnie 1.9% premii za wzrost w okresie dojrzewania i 30 lat pracy przy stałej pensji, wyliczają, że minimalna pensja roczna przy której opłacalne byłoby zastosowanie terapii somatotropiną w wieku 10 lat wynosi 149 910$. Zaznaczają jednak, że może ona oczywiście przynieść inne korzyści. Być może mają rację.

grafika:

Źródło:
Jones, M. (1957). The Later Careers of Boys Who Were Early- or Late-Maturing. Child Development, 28 (1) DOI: 10.2307/1126006
Harris, J. R. (2010). Każdy inny. O naturze ludzi i niepowtarzalności człowieka. Sopot: Wydawnictwo Smak Słowa.
Persico, N., Postlewaite, A., & Silverman, D. (2004). The Effect of Adolescent Experience on Labor Market Outcomes: The Case of Height Journal of Political Economy, 112 (5), 1019-1053 DOI: 10.1086/422566

środa, 6 lipca 2011

kiedy dzieci są cicho, cierpią na fobie

ResearchBlogging.orgKto z nas nie ma na ciele blizn po zabawach z czasów wczesnej młodości (takiej, kiedy mama psuła zabawę wołając na kolację)? Choć przybywać będzie czytelników, którzy z dzieciństwa wyniosą zespół cieśni nadgarstka i zepsuty wzrok, wielu z nas pamięta jeszcze testowanie granic cierpliwości praw fizyki i wytrzymałości serca opiekunów. Ryzykowne zabawy wydają się być zresztą w dużym stopniu uniwersalne, dzieci wielu kultur bawią się na ogół w podobnej formie. Możliwe, że - choć przyprawiły nas o siniaki, złamania i co najgorsze, urażoną dumę gdy koledzy widzieli nasze upadki - to właśnie wchodzenie po cienkich gałęziach drzew i stawianie huśtawki pionowo do góry uratowały nasze zdrowie psychiczne. Nim jednak dojdziemy do tego dlaczego właściwie tak się stało, trochę wstępu, który sprawi, że całość może okazać się tl;dr. Dla ludzi z niską zdolnością do koncentracji uwagi, właściwa historia zaczyna się od akapitu pod drugim zdjęciem.

Zaburzenia lękowe dotykają wielu dzieci i dorosłych, stanowiąc jeden z najpowszechniejszych typów zaburzeń psychicznych. Oprócz samego lęku składają się na nie między innymi objawy fizyczne, których doświadczanie jeszcze potęguje odczuwanie niepokoju. Obsesyjne myśli towarzyszące lękowi mają często bardzo negatywny wpływ na życie jednostki, poważnie upośledzając jej funkcjonowanie w społeczeństwie i powstrzymując ją przed aktywnym braniem udziału w swoim życiu. Zaburzenia tego typu mogą przyjmować postać zarówno nagłych ataków paniki, jak i fobii czy długotrwale utrzymującego się uczucia silnego niepokoju.

Jednym z najbardziej rozpowszechnionych sposobów rozumienia genezy tych zaburzeń była dwuczynnikowa teoria O. H. Mowrera, zakładająca, że lęki i fobie nabywane są przez ludzie na skutek traumatycznych wydarzeń, na drodze mechanizmów warunkowania - klasycznego, pawłowowskiego - i instrumentalnego (opisanego przez E. Thorndike'a i F. Skinnera). W wypadku pierwszego mechanizmu, w pamięci utrwala się skojarzenie pewnego bodźca z odczuciem lęku, jak w wypadku dźwięku dzwonka i karmienia, z biegiem czasu wywołującego u psa ślinienie nawet wtedy, gdy jedzenia nie ma. Warunkowanie instrumentalne w powstawaniu zaburzeń lękowych polega na tym, że opuszczenie sytuacji wywołującej lęk powoduje ulgę, jest tym samym nagradzające (pożądane), co sprawia, że dana osobę ma tendencję do powtarzania swojego zachowania (kiedy opuszczanie spotkań towarzyskich powoduje redukcję napięcia, staje się skutecznym sposobem rozwiązania problemu).

Model, choć brzmi rozsądnie i w wielu wypadkach z dużym powodzeniem znajduje zastosowanie w terapii behawioralnej, okazał się mieć jednak spore ograniczenia. Po pierwsze, przewiduje, że ludzie przejawiać będą zachowania szczególnie awersyjne wobec przedmiotów sprawiających im ból. Trudno jednak znaleźć ludzi przejawiających fobie wobec otwartych drzwiczek wiszącej nad głową szafki (auć!), taboretów, o które uderzamy małym palcem od nogi (który to palec zdaje się nie mieć żadnej innej funkcji) lub prądu z gniazdka (kogo nigdy nie kopnął prąd?) czy innych obiektów towarzyszących człowiekowi od stosunkowo niedawna. Znacznie popularniejsze okazują się być fobie związane z rzeczami od tysiącleci upośledzającymi nasze dostosowanie, czyli, mówiąc prosto, zagrażającymi naszym przodkom z sawanny - wężami, pająkami, wysokościami czy zamkniętymi przestrzeniami, choć tak naprawdę nieliczni żyjący mieli kiedykolwiek nieprzyjemny kontakt z wyżej wymienionymi. Podobnie jak gryzonie, wydają się one być straszne a priori, najprawdopodobniej dlatego, że rozsądnemu nośnikowi genów opłaca się unikać zagrażających mu obiektów. Jesteśmy tym samym we wrodzony sposób bardziej przygotowani do czynienia ich przedmiotami naszych najgorszych lęków. Z drugiej strony, nie boimy się faktycznie zagrażających nam czynników, takich jak nadmiar soli i cukrów w diecie, seks bez zabezpieczenia, nadmiar kawy czy jazda samochodem. Przypuszczalnie wynika to z niedopasowania naszych umysłów, modelu z czasów plejstocenu, do obecnego środowiska.

Okazuje się także, że w niektórych wypadkach, wcale nie musimy mieć kontaktu z danym obiektem, by wywołał on u nas reakcję lękową. Czasem wystarczy nam opinia innych osób, nazywana fachowo uczeniem zastępczym (vicarious learning). Badania pokazały, że obserwowanie innych osób przerażonych daną rzeczą powoduje wystąpienie reakcji lękowej również u obserwatora (stąd przerażone twarze w horrorach i na ich zwiastunach?). Działa to także w drugą stronę, jak w wypadku obawy przed wysokością hamowanej u niemowląt radosną ekspresją na twarzy mamy. Przypuszczalnie dzięki temu mechanizmowi cała ludzkość nie wyginęła jeszcze za młodu pod kołami samochodów - zamiast doświadczenia potrącenia wystarczy reakcja przerażonego rodzica. Jeśli doczytałeś lub doczytałaś dotąd, napisz proszę w komentarzu wiatrowy przeciwnik. Co ciekawe, dotyczy to także np. młodych rezusów, u których udało się wywołać lęk przed wężami przy pomocy pokazywania reakcji innych małp, podobna sztuka nie udała się jednak w wypadku królika, co wskazuje na to, iż tutaj również w grę wchodzić może wynikająca z ewolucyjnej przeszłości wrodzona gotowość do wyrabiania sobie pewnych lęków.

Co jednak najistotniejsze z punktu widzenia naszych rozważań, liczne badania przeprowadzone na dzieciach pokazują, że zależność pomiędzy bolesnym doświadczeniem a lękiem przed jego źródłem w późniejszym okresie może mieć wręcz odwrotny kierunek! Na przykład dzieci (5-9 lat), które doznały urazów w wyniku upadku z wysokości na ogół nie przejawiały lęku wysokości w dalszym życiu, lub przejawiały go w mniejszym stopniu. Inne badania, przeprowadzone zresztą przez tą samą grupę badaczy, pokazały, że dzieci częściej doświadczające separacji od opiekunów zdradzały mniejszą liczbę symptomów lęku separacyjnego w późniejszym wieku (należy jednak pamiętać, że było to badanie typu korelacyjnego, co oznacza, że jedno nie musi być przyczyną drugiego). Podobne zależności (lub raczej ich brak) znaleziono także dla lęku przed wodą.

Wyłania się stąd bardzo ciekawy obraz. Bolesne doświadczenia wyniesione z ryzykownych zabaw dziecięcych nie tylko nie są źródłem lęków, być może im wręcz zapobiegają, stanowiąc naturalny rozwojowy mechanizm pozwalający na ukształtowanie obrazu świata i swoich możliwości, wolnego od lęków i fobii. Umożliwiają również opanowywanie własnego strachu i radzenie sobie z nim. Przyprawiające opiekunów o ból głowy zabawy są tym samym elementem zdrowego rozwoju, ich brak (lub zakłócenia), jako upośledzenie zwykłego, ukształtowanego ewolucyjnie repertuaru zachowań zwierzęcia zwanego człowiekiem, prowadzić może prawdopodobnie do zaburzeń rozwoju dziecięcej psychiki. Taką koncepcję rozwijają badacze w artykule, który ukazał się najnowszym numerze "Evolutionary Psychology Journal".

Badacze rozwijają ideę zapoczątkowaną przez S. Pinkera, koncepcję modułu umysłowego odpowiadającego za wywoływanie strachu przed występującymi w środowisku zagrożeniami, następnie motywującego do przeprowadzania eksperymentów na sobie i świecie (eksperymentów behawioralnych), czyli po prostu igrania z niebezpieczeństwem, mającego na celu redukcję strachu poprzez zetknięcie z potencjalnym źródłem zagrożenia. Bawią się także inne gatunki zwierząt (przede wszystkim ssaków) i wydaje się, że zabawa, jako czynność dość kosztowna energetycznie, powinna przynosić jakieś korzyści na rzecz dostosowywania, w przeciwnym razie zostałaby najprawdopodobniej wyeliminowana w procesie selekcji naturalnej. Owe korzyści niekoniecznie muszą w bezpośredni sposób dotyczyć dorosłości i przysłowiowego rozmnażania, wydaje się, że realizują bieżące potrzeby dzieciństwa, być może pozwalając na skuteczne funkcjonowanie właśnie w tej części życia (tak, jak przywołujący mamę płacz czy odruch ssania wszystkiego, co znajdzie się w pobliżu ust).

Okazuje się, że takie śmiałe eksperymenty na żywym organizmie i świecie wychodzą naszym pociechom zaskakująco dobrze. Owe ryzykowne zabawy przeprowadzane są częściej na własną rękę niż pod opieką dorosłych, odbywają się z reguły na świeżym powietrzu, obejmują rzeczy, których dziecko wcześniej nie próbowało, momenty w których balansuje na granicy utraty kontroli nad sytuacją, próbując coraz więcej, mocniej i szybciej. Najczęściej zakładają też pokonywanie strachu. Dzieci je uwielbiają i na ogół wychodzą z nich relatywnie bez szwanku. Nawet jeśli do zabawy mają tylko obrotową karuzelę, i tak znajdą sposób, by bawić się nią w sposób ryzykowny (rozpędzając ją do zawrotnej prędkości, stojąc wyłącznie na krawędzi - przykład z autopsji). Nie oznacza to oczywiście, iż ryzykować będą życiem. Zabawy te przeważnie nie są niebezpieczne, dzieciom grożą w ich wyniku najczęściej siniaki, drobne zadrapania, nabite guzy i zwichnięcia. Statystyki z różnych krajów pokazują, że poważne urazy - kończące się kalectwem lub nawet śmiercią - należą do rzadkości. Co ciekawe, okazuje się, że stosunkowo mała grupa dzieci odpowiada za zaskakująco duży odsetek takich obrażeń, najczęściej są to dzieci z zaburzeniami zachowania, takimi jak ADHD.

Dziecięce zabawy okazują się być fascynującym obiektem badań i analiz z ewolucyjnego punktu widzenia. Przykładem mogą być zmiany, jakie zachodzą wraz z wiekiem w dziecięcych przepychankach. Bawi się w nie wiele gatunków ssaków, u ludzi powszechne są w większości kultur, czy to łowców-zbieraczy, agrarnych czy industrialnych. Częściej bawią się w ten sposób chłopcy i inne zwierzęta płci męskiej (prawidłowość ta może skłaniać w stronę ich wrodzonej większej agresywności), w miarę, jak chłopcy zbliżają się do wieku dorastania, akcent w ich szturchańcach przenosi się z poszukiwania ekscytacji na agresję i rywalizację o pozycję w grupie, co wydaje się typowe dla małp naczelnych. Być może uczą się w ten sposób zarządzania swoim statusem społecznym, przynależności, wywierania wpływu na innych czy bronienia własnych interesów.

Choć podobne sposoby postępowania mogą się dziś wydawać mało cywilizowanymi, należy pamiętać, że wywodzą się z czasów, kiedy nasi męscy przodkowie byli członkami raczej jednopłciowych wypraw łowieckich i funkcjonowali w wyraźnych hierarchiach opartych ma sile i statusie. Co ciekawe, porachunkom takim często towarzyszą swego rodzaju kodeksy postępowania, regulujące co wolno, a czego nie wolno (Nie ma kopania!). Możliwe także, że właśnie wtedy chłopcy uczą się regulować swoje agresywne zachowania - braki w tej dziedzinie często wiążą się z zachowaniami aspołecznymi. Istnieją jednocześnie badania wskazujące, że uczestnictwo w zorganizowanych formach takiej zabawy (jak na przykład Judo) korelują z mniejszą agresywnością, lękliwością i niestabilnością emocjonalną. Jeszcze później, kiedy młode samce wkraczają na rynek matrymonialny, na skutek potrzeby imponowania światu, sobie nawzajem ale przede wszystkim potencjalnym partnerkom, ich zachowania ryzykowne osiągają swoje apogeum (*syndrom młodego mężczyzny) i śmiertelność wśród nich wzrasta.

Kolejnym powszechnym wątkiem dziecięcych zabaw całego świata (nie tylko ludzi) jest zabawa z wysokościami - wspinaczka na drzewa, budynki, skalne ściany czy strome zbocza, jak również przemieszczanie się na dół we wszelkie możliwe sposoby. Można przypuszczać, że podobne formy spędzania czasu na świeżym powietrzu od pokoleń służą nam do doskonalenia zdolności motorycznych, sprawności ruchowej ale także pozwalają poznać otoczenie. Jeśli dotarłaś lub dotarłeś aż dotąd, napisz w komentarzu niewidzialny różowy jednorożec. Jak już wyżej wspomniano, nawet doświadczając urazów, dzieci uczą się w ten sposób współpracować z własnym strachem. Igranie z wysokością ma prawdopodobnie znaczenie desensetyzujące (oswajające) i pozwala na opanowanie umiejętności poznawczej restrukturyzacji sytuacji (Na ziemi przeszedłbyś po ścieżce tej szerokości bez trudu).

Nie bez znaczenia są też pewnie samodzielne wyprawy w nieznane, na początek na obszarze własnego podwórka, potem pośród sklepowych półek czy do pobliskiego lasu (w tym ostatnim wypadku, przygotowania mogą trwać nawet i tydzień!). Dzieci doświadczają w takich sytuacjach pewnego niepokoju, ale i ekscytacji, tym samym korzystają z każdej sposobności, by zniknąć opiekunom z oczu. Realizują w ten sposób właściwą większości zwierząt, u człowieka szczególnie obecną, potrzebę eksploracji i poznawania swojego otoczenia. Również w tym wypadku znane są badania wskazujące na różnice międzypłciowe. Wydaje się, że chłopcy w mniejszym stopniu doświadczają lęku separacyjnego, co może być związane z rolą mężczyzn w społeczeństwie łowców-zbieraczy, wyruszających na wyprawy łowieckie i wynikającej z tego konieczności sprawnego poruszania się w terenie. Niezależnie od płci, wyruszające na podbój działu mięsnego dzieci - wiedząc, iż powrót do opiekuna jest możliwy - oswajają się z w ten sposób z nieuchronnym oddzieleniem.

Rysuje się tutaj dość oczywisty, tym niemniej nieco przerażający obraz. Dzieci naszej cywilizacji coraz mniej czasu spędzają na dworze, badając swoje możliwości i doświadczając satysfakcji z odnajdywania ich granic. Mniej mają okazji by doświadczyć rozwojowego aspektu zabawy z elementem ryzyka, przypuszczalnie zabezpieczającej nas przed fobiami w późniejszym okresie. Znacznie więcej dnia poświęcają na siedzenie przed komputerem lub telewizorem. Być może wirtualne światy w których spędzają coraz więcej czasu do pewnego stopnia są w stanie dostarczyć im dostatecznej stymulacji emocjonalnej, która pozwoli im na ukształtowanie odpowiednich mechanizmów i zmniejszenie wrażliwości na źródła strachu. Myślę, że mamy podstawy, by powątpiewać. Z pewnością jednak, coraz bardziej nadopiekuńczy rodzice częściej niż kiedyś ograniczają im swobodę poznawania świata. Zagrożenia których się obawiają, strach przed którymi jest być może podsycany poprzez przekazy medialne (jak w: Tyle się teraz mówi o...), są często znacznie wyolbrzymione a wynikające z nich środki zaradcze mogą być przesadne. Co więcej, obserwowanie reakcji lękowej u opiekunów, w myśl koncepcji uczenia zastępczego, zamiast uspokajać, może wzmacniać u dziecka reakcję lękową. Jeśli badacze mają rację, być może możemy szykować się na wzrost poziomu neurotyzmu u dorastających pokoleń. Jest rozwiązanie. Jak stwierdził swego czasu jeden z moich wykładowców - zamiast mówić dziecku Nie wchodź na drzewo, bo spadniesz, warto czasem powiedzieć mu Tylko uważaj, żebyś nie spadł. Innymi słowy, nie powinniśmy skupiać się na usuwaniu z dziecięcego życia wszystkich elementów ryzyka (niepewności co do rezultatu, nie niebezpieczeństwa), skupiając się na tych, które stanowią dla niego bezpośrednie zagrożenie, zwłaszcza takie, którego nie jest w stanie dostrzec z braku wiedzy o świecie.


grafika:
chłopiec - CC-BY-NC-SAShiv Shankar Menon Palat
Disaster Girl - KnowYourMeme.com
wyprawa ratunkowa w poszukiwaniu piłki - CC-BYLeonid Mamchenkov
skok na rowerze - CC-BY-NC-SACindy Seigle (przycięto)
bawiące się dzieci - CC-BY-NC Tom Woodward

Źródło:
Kennair, L. E., & Sandseter, E. B. (2011). Children’s Risky Play from an Evolutionary Perspective: The Anti-Phobic Effects of Thrilling Experiences Evolutionary Psychology, 9 (2), 257-284
publikacja dostępna w internecie
Mineka S, & Zinbarg R (2006). A contemporary learning theory perspective on the etiology of anxiety disorders: it's not what you thought it was. The American psychologist, 61 (1), 10-26 PMID: 16435973

sobota, 2 lipca 2011

zdrada z mojej zdrady

ResearchBlogging.orgCzłowiek jest gatunkiem w dużej mierze monogamicznym, choć nie jest w tym względzie szczególnie dogmatyczny. Silny dymorfizm płciowy - mężczyźni są na ogół więksi i silniejsi od kobiet - a także stosunkowo duży (względem reszty ciała) rozmiar męskich jąder, świadczą o tym, że nasi przodkowie nierzadko dopuszczali się cudzołóstwa. Patrząc z punktu widzenia sukcesu reprodukcyjnego (skuteczności rozprzestrzeniania inicjatorów idei człowieka, genów), mężczyznom opłaca się spłodzić potomstwo z jak największą liczbą partnerek, nie ponoszą oni bowiem bezpośrednich kosztów poczęcia. 

Czysty zysk i czysta przyjemność, kosztami obciążona zostaje zaś kobieta. Dlaczego więc męskie starania znajdują zrozumienie w oczach ich partnerek w niewierności? Dotychczasowe wyjaśnienia zakładały, iż również kobietom zdarza się odnosić korzyści z takich jednorazowych przygód, na przykład w postaci zdobycia genów atrakcyjnego dla kobiet ojca (hipoteza seksownego syna), które przydadzą się potomstwu, wychowywanemu przez kogoś innego. Niedawne badania przeprowadzone na zeberkach, urokliwych ptakach śpiewających, uprawdopodobniają jednak inne wyjaśnienie.

Wierność jednemu partnerowi na całe życie jest zresztą swego rodzaju ewenementem wśród ssaków. Zupełnie inaczej ma się jednak sprawa w wypadku ptaków, pośród których zdecydowana większość tworzy stałe pary. Przykładem mogą być choćby żurawie, symbol wierności małżeńskiej. Jednakże, duża część ptasiego potomstwa również nigdy nie spotyka swoich prawdziwych ojców. Rzeczą wymagająca wyjaśnienia jest fakt, iż ptasie (i nie tylko) matki decydujące się na skok w bok ponoszą pewne ryzyko, w wielu wypadkach przewyższające ewentualne korzyści. Grozi im na przykład złapanie chorób wenerycznych, których rozwiązły partner mógł nazbierać w czasie swoich licznych przygód. Co gorsza, partner wietrzący zdradę może zmniejszyć nakład sił i środków na wychowywanie potomstwa, które mogłoby okazać się podrzucone. Przelotne romanse wciąż jednak znajdują amatorów po obu stronach.

Badacze z Max-Planck-Institut für Ornithologie przyjrzeli się hodowanej w niewoli populacji ponad 1500 zeberek (znanych też jako amadyny zebrowate, Taeniopygia guttata) w czasie obejmującym pięć pokoleń. Zeberki tworzą pary, nierzadko na cały życie, razem budują gniazda i opiekują się pisklętami. W blisko 15% wypadków, w gnieździe znajduje się potomstwo innego samca, niż ten, który opiekuje się gniazdem. Przeprowadzenie badania zajęło osiem lat wytężonej pracy polegającej na podglądaniu ptasich zalotów, przenoszeniu jaj z gniazda do gniazda i analizowaniu ich materiału genetycznego. Najpierw, badacze skonfrontowali ze sobą młode samiczki i samczyki, dopiero rozpoczynające swoją karierę matrymonialną, tak, aby sprawdzić poziom ich motywacji matrymonialnych i pozwolić na znalezienie partnerów. Wyselekcjonowaną grupę ptaków, które nawiązały już relacje, przeniesiono następnie do woliery będącej pod stałą obserwacją kamer. Sprawdzano reakcję samiczek na seksualne awanse zarówno ze strony partnera, jak i innych samców. Jednocześnie, za pomocą badań genetycznych odnajdywano ojców jaj znalezionych w poszczególnych gniazdach i łączono te informacje z danymi dotyczącymi późniejszego życia towarzyskiego wyklutych z nich piskląt.

Rezultaty przyniosły pewne zaskoczenie. Rozwiązłość okazała się być cechą dziedziczoną po rodzicach, zarówno przez córki jak i synów - niewierne ptaki częściej miewały niewiernego ojca lub matkę. Ponieważ w wielu wypadkach pisklętami opiekowali się przybrani rodzice (część jaj podrzucono do obcych gniazd), nie można mówić o nabywaniu tych cech przez obserwację rodziców. W grę wchodzą oczywiście również czynniki pozagenetyczne, korelacje genetyczne były jednak dość silne (r rzędu 0,60). Ponieważ wyniki dość szybko próbowano przenieść także na ludzi, należy pamiętać, że w naszym wypadku sprawa może być trochę bardziej skomplikowana. W grę wchodzą bowiem także czynniki osobowościowe (pomocna będzie np. ekstrawersja, o której wiemy, że koreluje z większą liczbą kontaktów seksualnych), atrakcyjność danej osoby dla innych partnerów a także czynniki kulturowe - wcześniejsze doświadczenia czy przyswojone normy i wartości. Kolejnym zastrzeżeniem jest brak pewności, czy fizjologiczne mechanizmy związane z przywiązaniem i wyborem partnera są dostatecznie zbliżone u obu płci. W wypadku zeberek, ich zachowanie w czasie zalotów pozwala przypuszczać, że tak właśnie jest, co pozwala z kolei wnioskować o podobnym wpływie genów warunkujących rozwiązłość u obu płci. Fakt, iż to testosteron odpowiada za pociąg płciowy obojga płci wydaje się przemawiać na korzyść tej hipotezy w wypadku ludzi.

Badanie pokazało, że ewentualne korzyści jakie skoki w boku przynosiłyby samicom nie są konieczne, by gen predysponujący rozwiązłość miał się dobrze w populacji, oddziaływając na zachowania obojga płci. Wystarczy, że opłacać się będzie samcom (a samicom szkodził będzie w stopniu pozwalającym na wychowanie potomstwa), a skutecznie się rozprzestrzeni, ubarwiając życie wielu członkom populacji.


informacja prasowa o wynikach badania

grafika: 
autor nieznany, znaleziono w zupach
zeberki - CC-BY-SASteven Bosworth

Źródło:
Forstmeier W, Martin K, Bolund E, Schielzeth H, & Kempenaers B (2011). From the Cover: Female extrapair mating behavior can evolve via indirect selection on males. Proceedings of the National Academy of Sciences of the United States of America, 108 (26), 10608-13 PMID: 21670288